Ziarska Chata. Część trzecia i ostatnia.
Dzień dobry.
Kiedy zaczynam pisać na moim zegarku jest dwadzieścia po siódmej, a pościeliłam dziś łóżko, wykąpałam się (z peelingiem nóg), sprzątnęłam trochę, zrobiłam paznokcie u obu rąk i w ogóle lubię rano wstawać. Co prawda, muszę jakoś rozciągnąć czas, ponieważ dziś jeszcze czeka mnie wypielenie rabaty, golenie (brrr) nóg, pakowanie się (jedziemy już dziś Do Miasta, wyjazd wesołą ekipą w niedzielę raniutko), więc wcale tak dużo tego czasu nie mam.
Zaczynamy dzień w Ziarskiej Chacie od … lenistwa. Po wyprawie na Rohacze cały bity dzień siedzieliśmy w schronisku i czytaliśmy książki, Big B już nie wiem co, bo on czytał w górach jak szalony, a ja „Pchli Pałac” Elif Safak, bardzo mi się podobało, bardziej chyba od książek Pamuka. Wyjeżdżając do Ziarskiej Chaty wyczytaliśmy, że jest to jedna z tłumniej odwiedzanych dolin. Cóż, siedzieliśmy na tarasie pół dnia i nawet nikt się do nas nie przysiadł, a z nami wszystko w porządku 😉 Dzikie tłumy, prawda? Za białą linią schroniskowy pies, co nie chciał „parek”.
Otoczenie Ziarskiej Chaty jest ładne, choć zabudowa naokoło schroniska woła o pomstę do nieba, co częściowo widać na powyższym zdjęciu. Doskonale nie może być, ale może być cudnie.
I choć może to marnowanie czasu w górach, taki dzień był nam potrzebny. Siedziałam z książką w słońcu, mogłam czytać bez żadnych przeszkadzajek dzień cały, co nie zdarza się przecież zbyt często. I nie chciałam, żeby ten dzień się kończył. Puentą powinno być „ale się skończył”?
I my znów na wyprawie, znów wlekliśmy swoje ciała na Banówkę (tym razem wiedząc już, gdzie szczyt) i znów szlak nam nie podszedł, choć jest naprawdę pięknie.
Plan był taki, żeby dojść na Banówkę, stamtąd zejść na Banikowską Przełęcz i wejść na Pacholę, wrócić znów na Przełęcz i dalej Doliną Spaloną nad Rohackie Stawy. Jednakże pogoda nieco pokrzyżowała nasze plany – już na Jałowieckiej Przełęczy wicher prawie pourywał nam głowy, włożyliśmy prawie wszystkie ciuchy, a komfort chodzenia nie był za wysoki. Tak, świeciło słońce; tak, było ciepło; tak, nie za gorąco; po prostu wiało tak, że chodzenie nie sprawiało zbyt dużej frajdy. Ciekawie było, kiedy z Przysłopu przechodziliśmy na Banówkę, moją pierwszą granią w Tatrach Zachdnich. Byłam z lekka zdenerwowana, bo pamiętałam, że tam jest POTWORNIE. Ogromne przepaście, wąziutkie ścieżki, śliskie, zdradliwe, łamiące się skały. Otóż – są może ze dwa miejsca, które rzeczywiście pokonuje się „nie bez emocji„, ale poza tym to ja zupełnie tego szlaku nie pamiętałam. Stres za pierwszym razem? Instynktowna próba zachowania życia? Nie wiem, czułam się, jakbym szła na Banówkę po raz pierwszy. Są przepaście, są wąskie ścieżki, skały jak to skały, czasem pękną i nie są betonem przytwierdzone do grani, ale nie jest potwornie.
Na Banówce zjedliśmy (wypadła moja kolej robienia bułek – oczywiście w ten wicher), a potem zadecydowaliśmy, że nie ma co iść na Pacholę w taki wiatr i zeszliśmy spokojnie na Banikowską Przełęcz, a stamtąd od razu do osłoniętej grzbietami Banówki i Pacholi Doliny Spalonej. W dali Rohacki Staw.
Krajobraz jest dość księżycowy.
Mogliśmy podziwiać, gdzie też się wybraliśmy pierwszego dnia… Na szczęście szliśmy granią, a żadne z nas żlebu nie zaliczyło.
Kiedy wyszliśmy na słońce, usiedliśmy na kamieniu i gadaliśmy chyba półtorej godziny. Fajnie było. Usiąść i pogadać w Dolinie Spalonej. Możecie nam tylko zazdrościć 😉 Jak to zwykle, ludzi nie ma, cichutko, cieplutko, czekolada i Big B, który mnie wysłuchał, doradził, próbował wytłumaczyć i pocieszyć. Mężczyźni umieją nas czasem zaskoczyć, prawda?
Ta piękna roślina to ciemiężyca zielona. Rosło jej wokoło nas całkiem sporo i doprawdy – mogłabym takie mieć w swoim ogródku.
Patrząc jeszcze raz na pustkowia Doliny Spalonej…
… i otaczające nas granie… (zaznaczam, ja po tej grani szłam – już widać, co by się ze mną stało, jakbym zdecydowała się spaść w stronę Doliny Spalonej, tak?)
… aż w końcu udało się nam dojść nad Rohackie Stawy.
Od ludzi ze schroniska dowiedzieliśmy się, że kiedy oni byli na Stawami, sporo ludzi się przewalało i generalnie było dość nieprzyjemnie. My mieliśmy chyba więcej szczęścia, bo ludzi było mało. Fakt, trochę więcej niż w innych rejonach, ale niewiele. Jak na takie miejsce?
I kolejny staw, najpewniej Pośredni. Na drugim planie Rakoń i Wołowiec.
Również Pośrednie Stawy, w tle Rohacze.
Tutaj znaleźliśmy jeżogłówkę pokrewną. Wygląda naprawdę jak trawa rosnąca pod wodą.
Zeszliśmy sobie miło, podziwiając widoki i piękno górskiego krajobrazu.
I znów wycieczka taka, że trzeba się wspinać pod koniec – przez Dolinę Smutną aż do Smutnej Przełęczy. Może dostrzeżecie tę niteczkę prowadzącą do przełęczy – tamtędy szliśmy.
Przyznać trzeba jednak, że widoki piękne. I Rohacze od jeszcze innej strony. Dziś Big B trzymał fason, a ja umierałam pod górę. On pędził, a ja co chwilę, na momencik, musiałam przystanąć i spokojnie pooddychać, żeby chociaż na Przełęcz się doskrobać. Później, w cieniu gór, było trochę lepiej, ale to paltelniane gruzowisko całkowicie mnie wykończyło. I nawet żaden niedźwiedź się nie pojawił, żeby mnie pogonić. Doszłam jednakże – nie taka droga straszna, jak ją sfotografowali. Kiedy schodziliśmy już do schroniska, zrobiłam zdjęcie jagodzie, jak widać. Wczoraj jagodowe kwiaty, dziś jagodowe owoce. A mówią, że nie można mieć wszystkiego 😉
Na ostatni dzień zaplanowaliśmy sobie wycieczkę na Baraniec, po sąsiedzku ze schroniskiem. Pogoda nie powitała nas ładna, ale też bez przesady. Nie było może cieplutko, słońce tylko od czasu do czasu, ale to przecież jeszcze nie powód, żeby zostawać w schronisku. W dole Ziarska Przełęcz, w chmurach Rohacz Płaczliwy.
Chmury się… przewalały. Były i było ledwo co widać.
A potem się rozpraszały i dumnie ukazywały to, co przed chwilą pozostawało w ukryciu.
Wdrapaliśmy się na Smrek (albo Smerk – ja nie potrafię tego zapamiętać), a za Smrekiem/Smerkiem – skałki. Znooowuuuu. Nie miałam nastroju na skałki. W ogóle. Do tego wiało. Denerwowałam się. Obrzydł mi Baraniec, a na samą myśl o drodze powrotnej (tą samą trasą) robiło mi się gorzej. Baraniec wyłania się z chmur.
Big B dostrzegając mój rozkład zarządził popas i karmienie czekoladą. Do tego akurat wyszło słońce i pomimo jego propozycji, że może jednak zawrócimy, upierałam się, żeby iść dalej. Wiadomo, jak to jest. I wtem – grzmot. Natychmiast przestałam się upierać przy czymkolwiek, ponieważ – jak wiadomo – jestem cykor. Moje nogi popędziły wzdłuż grani i jestem pewna, że Big B trochę się ze mnie podśmiewywał w czeluściach kaptura swojego. Zaczęło lać, więc mieliśmy wspaniałą okazję wypróbować nasze kurtki w naturalnych warunkach. Sprawdziły się (nie przemokły), ale następnym razem kupię trochę dłuższą. Gnałam na Ziarską Przełęcz z zachowaniem rozsądku (wiadomo, śliskie skały etc – takie rzeczy nie umkną uwadze cykora), ale jakby mnie sam diabeł gonił. Już wtedy razem się ze mnie śmialiśmy.
Ale cóż – Big B nie widzi naszych ciał popalonych piorunami, a ja widzę, więc nic dziwnego, że starałam się tego jak najszybciej uniknąć. Po szczęśliwym uniknięciu pioruna na grani (no… burza nie była bezpośrednio nad nami. Myślę, że była spory kawałek, ale przecież mogło ją szybko przywiać.) Zeszliśmy poniżej Przełęczy i tam już tylko lało. Było śmiesznie, w końcu to jakaś przygoda. Nie żałowałam Barańca, Big B też chyba za bardzo nie, padało, a my zakapturzeni śmialiśmy się do siebie i zastanawialiśmy się nad faktem jezior górskich w butach.
Oczywiście – jak to zwykle w życiu bywa, im bliżej byliśmy schroniska, tym mniej padało. Udało się nawet wyjąć aparat.
Przy Chacie już nie padało, mogliśmy za to podziwiać harce chmur. I tymi ostatnimi widokami kończą się nasze wakacje.
Smutek, prawda?
Ale, ale – za dwa tygodnie relacja z pobytu w Zakopanem z AardvarKiem, Sybiraczką i Uialem. O ile z nimi wytrzymam 😉 Wracamy 22. sierpnia.
pikfe
This entry was posted on Sierpień 14, 2009 at 8:23 am and is filed under Tatry, Tatry. You can subscribe via RSS 2.0 feed to this post's comments.
Tagi: Banówka, Banikowska Przełęcz, Baraniec, ciemiężyca zielona, jeżogłówka pokrewna, kozica, Rohackie Stawy, Smrek, Smutna Dolina, Smutna Przełęcz, Spalona Dolina
You can comment below, or link to this permanent URL from your own site.
Wrzesień 2, 2011 @ 6:00 pm
Interesująca relacja. Może dlatego, że przypomniała mi mój tegoroczny pobyt w rejonie Zarskiej Chaty. Pewnie wrócę tu jeszcze.
Wrzesień 6, 2011 @ 5:04 pm
Dziękuję i zapraszam – albo i czekam na Twoją relację.
Lipiec 31, 2016 @ 4:06 pm
Czesc! Poczytałam sobie u Ciebie o Ziarskiej Chacie- bardzo fajne to! Czy tam można faktycznie dojechać autem?
Asia
Sierpień 1, 2016 @ 7:21 am
Wiesz, byliśmy tam dość dawno temu, jakieś sześć lat temu przynajmniej. Wtedy można było dojechać; jak jest teraz – nie ręczę. Musiałabyś sprawdzić na własną rękę.